wtorek, 13 października 2009

Dookoła szafy: Ubieranie w wielkim mieście


Na jej blogu pojawiają się rzeczy z klasą i historią. Każdy wpis to nowa bajka, opowieść dla większych dziewczynek. Przyznaje, że sama lubi blogi, które są po prostu ładne. Wyznawczyni slow fashion. O modzie o świadomości ubioru opowiada autorka bloga Wintydż.blogspot.com.

Czym jest dla Ciebie szafiarstwo?

Szafiarstwo jest po prostu pokazywaniem swoich ciuchów na łamach internetowego bloga. Po prostu. Ja od tego słowa "szafiarstwo" może się nie odcinam, ale uważam, że jest bardzo mocno nastawione na kolektywność. Raczej są szafiarki niż szafiarka. Wiem, dlaczego to słowo zostało stworzone, ale z drugiej strony wydaje mi się, że tak, jak po angielsku mówi się fashion blogger, bo są to blogi nastawione na pokazywanie swojego indywidualnego stylu, a nie w ogóle stylu jako takiego. Chodzi o to, żeby pokazywać swoje ubrania, zawartość swojej szafy, to, jak się ubieramy na co dzień, jak potrafimy łączyć dodatki i inne elementy stroju. Co udało nam się kupić albo znaleźć, wyszperać w innym, alternatywnym obiegu, a nie w sieciówkach. Co udało nam się przerobić lub stworzyć, bo to może być też pokazywanie swoich zapędów krawieckich. Po prostu swojej kreatywności.

Szafiarki natomiast kojarzą mi się trochę z taką grupą dziewczyn, które po prostu prowadzą swoje blogi, ale gdzieś ginie trochę ten aspekt osobowy, indywidualny. Dla mnie trochę tak jest. Chociaż doceniam użyteczność tego słowa. Z drugiej jednak strony wydaje mi się, że fajniej jest prowadzić bloga o swoim osobistym stylu niż po prostu bloga szafiarskiego. Dlatego, że blog szafiarski od razu nasuwa określone skojarzenia i następuje skojarzenie z grupą ludzi, którzy też takie blogi prowadzą. Nie wiem, jak jest za granicą, czy są bardzo liczne grupy dziewczyn prowadzących blogi i przyznających się do bycia taką właśnie grupą. Wydaje mi się, że jeśli jest osoba prowadząca zagraniczny fashion blog, to jest to jedna, bardzo wyklarowana osobowość. Na przykład Karla z bloga Karla's Closet - ona jest świetna! Zresztą ona się uczy, studiuje modę. Może Betty z francuskiego bloga? One obie mają swój styl, takie sznyty stylu, które bardzo łatwo jest rozpoznać. A w tłumie szafiarek się ginie...

Utożsamiasz się z tą grupą?

Trudno powiedzieć. Przez to, że powstała ta klasyfikacja, powstała strona Polskie Szafy, gdzie jest mój blog, to na pewno jakiś tam związek jest i temu się nie da zaprzeczyć. Założyłam bloga w sytuacji, kiedy takie blogi już istniały. Zastanawiam się, czy ten związek jest, bo zostałam wciągnięta przez taką szufladkę, czy ja sama aktywnie wykazuję chęć należenia do tej grupy.

Na pewno wiele tych blogów szafiarskich jest bardzo fajnych. Bardzo mi się podobają, śledzę je i cieszę się, że komuś się tak fajnie udało. Rrzadko komentuję blogi - coś musi mi się bardzo podobać albo bardzo nie podobać. Ale to rzadko się zdarza. Trudno powiedzieć, czy ja się z tymi osobami utożsamiam. Na pewno jest tak, że ja tych osób w większości nie znam. Prowadzenie określonego typu blogów nie oznacza, że między ludźmi je prowadzącymi jest jakiś związek. Wiadomo, że są osoby, które mają inne zestawy przekonań, inaczej się zachowują. Ja nie wiem: być może jakieś ich przekonania by mnie szokowały. Ja sama jeśli już w czymś uczestniczę, to staram się, żeby to było uczestnictwo świadome. A skoro ja ich nie znam, to nie może to być uczestnictwo świadome.. Ale jakiś związek jest, bo mój blog to jeden z wielu blogów tego rodzaju.

Powiedziałaś, że jest kilka blogów, które śledzisz i - parafrazując Twoją wypowiedź - którym kibicujesz. Jakie są Twoje ulubione szafiarskie blogi?

Jeśli chodzi o polskie, to lubię - jak wszyscy - te blogi, które są już bardzo ugruntowane. Ryfka, to wiadomo. Ona jest osobą przezabawną. Czasami rzeczy, które pisze, są rzeczywiście świetne. Lubię jej styl pisania.

Blog Alice Point. Rzeczywiście jest bardzo ładny. Jest świetny zdjęciowo. Ja sobie bardzo cenię dbałość o tę estetyczną stronę tego bloga. Wiadomo, że są to blogi, które opierają się na fotografiach. Fotografia jest tu głównym medium i warto zadbać, aby te fotografie były ładne, prawda?

Styledigger jest świetną dziewczyną. Bardzo lubię taki blog My Tiny Little Closet. Prowadzi go dziewczyna z Puław czy Lublina i bardzo mi się podoba to, że ma mnóstwo ubrań uszytych - czy to przez mamę, czy przez nią samą. Jest bardzo kreatywną dziewczyną. Zresztą jak na polskie warunki jest niezwykle odważna, ma znakomity styl. Taki bardzo miejski. I bardzo jej brakuje dużego miasta. Przenosi się teraz do Warszawy, więc będzie mogła się wykazać.

Zresztą w ogóle mam wrażenie, że szafiarstwo rozumiane po polsku, prowadzenie takiego bloga, czy po prostu ubieranie się w odważny sposób - a często są to szalenie odważne stylizacje - wymaga dużego miasta. W małym mieście to mógłby być problem.

One More Dress to też świetny blog. Zresztą większość blogów, które mają dobre zdjęcia, mi się podoba. To jest dla mnie warunek konieczny. I to, że ktoś ma kreatywne podejście do tego, co robi. Że nie idzie do sieciówki, nie ubiera się od stóp do głów w H&M. Bo H&M to jest pokusa. To jest naprawdę miejsce, w którym spełniają się wszystkie marzenia ludzi, którzy chcą się modnie ubierać. A to nie o to chodzi.

A zagraniczne? Te, o których już mówiłam: Karla, która jest bardzo popularna. Betty... Mnóstwo mam tych blogów. Mam je wszystkie zalinkowane u siebie.

Powiedziałaś, że odważne ubieranie się wymaga dużego miasta.

Tak, tak. To może się wydać się kontrowersyjne, bo wykluczałoby to, że w małym mieście można ubierać się w sposób modny. Wcale tak nie jest. Z drugiej strony wiadomo, że idea takiego blogowania też w pewnym sensie powiązana jest z takimi rzeczami jak film czy serial "Seks w wielkim mieście", który o tyle jest rewolucyjny, że pokazał, jak moda może stać się bohaterem życia codziennego. Przedtem czegoś takiego nie było. I ta świadomość mody, która jest w tym filmie pokazana. Nawet pierwsza scena - w której Carrie Bradshaw wychodzi na ulicę ubrana w tutu i półprzezroczyste body i ochlapuje ją nagle przejeżdżający autobus - pokazuje, że bohaterka wystawia się "na miasto" w tym szalonym stroju i dostaje małego klapsa w postaci oblania wodą i dziwacznych spojrzeń wszystkich ludzi. Zresztą Carrie się potem podwaja: jej zdjęcie jest też na autobusie. Ona funkcjonuje w przestrzeni odbić. Przestrzeń odbić powiązana jest z autobusem, bo Carrie pojawia się obok niego i na nim jako osoba realna i fotografowana na potrzeby swoich artykułów. I tak samo, jak pojawia się na tym autobusie, odbija się w tysiącach czy dziesiątkach oczu osób, które ją mijają w mieście. I w pewnym sensie też po to się stroi, żeby się pokazać. Bo styl, który został na potrzeby tego filmu zaaranżowany, jest stylem miejskim.

W mieście jest mnóstwo osób i to mnóstwo osób różnorodnie ubranych. Ubranie jest bardzo znaczenionośne. W małych społecznościach ludzie ubierają się inaczej niż w tych dużych, anonimowych. W mieście, zwłaszcza tak dużym jak Nowy Jork czy Londyn, gdzie jest mnóstwo ekscentryków, na ulicach ludzie mogą się ubrać tak, jak tylko chcą. Ja tego doświadczyłam, będąc w Londynie i to zainspirowało mnie do szukania własnego stylu.

W tym dużym mieście łatwiej jest zginąć w tłumie ludzi ubranych dziwacznie. I to jest fajne, dlatego że można puścić do siebie oko. Jest super, bo wszyscy jesteśmy ubrani dziwnie i możemy nadać strojowi taką funkcję ekspresji własnego ja i pokazać, że jednak w tym tłumie się jakoś wyróżniamy. Chociaż jest nas, dziwnych, dużo. W małym mieście taki sposób ubierania się jest wątpliwy, bo nie ma tam publiczności. I to publiczności rozsądnej, publiczności, która ma wiedzę na temat mody. Jeśli idę po Warszawie i patrzy na mnie kobieta, która jest tak samo - w jakiś sposób ciekawy - ubrana, to ja wiem, że ona rozumie to, co ja teraz robię. Ponieważ ubieram się tak, żeby w tym mieście móc się pokazać i wyróżniać się z tłumu, w którym inni też się wyróżniają. To dodaje odwagi: ona się nie boi tak ubrać i dlatego ja też się nie boję.

Być może, gdybym mieszkała w jakimś dziesięcio- lub dwunastotysięcznym miasteczku, byłabym znana jako ekscentryczka, jako osoba, która chodzi dziwnie ubrana, która chce za wszelką cenę się przebić. A tu wiem, że robię to całkiem na luzie i jest świetnie. Chociaż w Polsce to cały czas jest problem, bo polska ulica jest szara.

Polska ulica jest szara?

Szara...

Nowy Jork, Londyn są zdecydowanie większe...

Tak, to są metropolie ogromne. Ale Warszawa też jest stolicą europejską, nie oszukujmy się. Z drugiej strony wiadomo, że mnóstwo ludzi jest ubranych w sposób nieświadomy, przypadkowy. Blogi szafiarskie charakteryzują się tym, że stylizacje tam pokazywane, są bardzo dopracowane. Coco Rosa, Holenderka, mieszka w Nowym Jorku. Jest osobą dość alternatywną w tym sensie, że jej styl ma w sobie takie artystyczne niedopracowanie. Na innych blogach jest tak, że paseczek jest równo, żeby się nie przesunął, że wszystko jest elegancko do tego zdjęcia zrobione. Wiadomo, że na co dzień człowiek nie pozuje cały czas, tylko chodzi, pracuje, zajmuje się czymś. Wiadomo, że pasek może się przesunąć, naszyjnik może przejechać na plecy. Takie rzeczy się zdarzają i to jest zupełnie normalne. Te blogowe stylizacje są takie strasznie wyczesane.

Z drugiej strony na ulicy nie jest już tak dobrze. Widać, że ludzie przypadkowo zestawiają ze sobą ubrania. Świadomość mody jest bardzo niska w Polsce. Jest dużo osób w Polsce, które ubierają się na bazarach. Większość Polaków ubiera się na bazarach. Takie są dane statystyczne. To nie jest tak, że żyjemy w świecie cudownych, wystylizowanych ludzi, młodych i spełniających kanony urody. Ludzie są różni - chudsi, grubsi, wysocy, niscy... Nie każdy ma chęć, żeby się codziennie dobrze ubrać. A na to trzeba mieć chęć. Nie robimy tego codziennie. Czasami jest tak, że mamy ochotę założyć luźny sweter, getry i wyjść z domu, nie zawracając sobie tym głowy. Polacy są znudzeni. Też boją się. Dużo jest w Polakach obawy przed odważnym ubieraniem się.

Takiej małomiasteczkowej obawy?

Myślę, że tak. Wiadomo, że wszyscy mieszkamy w blokach czy miejscach, gdzie mieszkają inni ludzie. Przecież sąsiad będzie się na mnie dziwnie patrzył, jeśli wyjdę w naćwiekowanych kozakach i wielgaśnym pasku. Przecież będzie patrzył na mnie jak na kompletną idiotkę. Może być takie wrażenie, bo strój jest znaczenionośny, on coś cały czas komunikuje. I strasznie trudno jest znaleźć ekwilibrium w stroju. Jakąś równowagę w tym wszystkim. Wiadomo, że jeśli zakładamy wyzywający but, to lepiej ubrać się troszeczkę bardziej dziewczęco czy skromnie, czy monochromatycznie, żeby nie nakładać na siebie zbyt dużo elementów, bo wtedy nam przeważą. To znaczenie stanie się bardzo wyraźne. Nie będzie grało już z wyzywaniem, tylko będzie naprawdę wyzywało. A to jest bardzo niedobre, dlatego że może być odbierane jako sygnał do określonego traktowania nas.

To jest normalne, bo strój zawsze coś mówi. I dlatego wydaje mi się, że większość ludzi nie ubierze się w sposób kontrowersyjny lub stylistycznie dopracowany w jakimś kierunku. Większość osób nie będzie nigdy wyglądać jak modelki na wybiegach. Wielka, wybiegowa moda od zawsze jest czymś odważnym. Do tego trzeba mieć charyzmę... Żeby być naprawdę stylowym, trzeba mieć w Polsce prawdziwą charyzmę i bardzo dużo odwagi.

Mimo wszystko?

Mimo wszystko. Bo możemy żyć takimi mitami, że jesteśmy takim wyzwolonym krajem, jesteśmy europejską stolicą i tak dalej, ale... wiadomo, jak ktoś mieszka na Grochowie i minie grupkę chłopaków pijących piwo na ławce i zawsze, codziennie będzie słyszał komentarz na temat tego, jak wygląda, to ta osoba musi mieć dużo samozaparcia, żeby założyć te swoje kozaki z ćwiekami, krótką sukienkę, albo podarte rajstopy, które są teraz modne. Strasznie ciężko jest. Ale wiadomo, że nikt na siłę tych blogów nie prowadzi i jeśli ludzie się tak ubierają do zdjęć, to naprawdę się tak ubierają. I też to świadczy o ich odwadze.

Sporo jest też osób fajnie ubranych na ulicach. Nie można powiedzieć, że wszyscy giną w tej szarzyźnie. Ale te osoby nie prowadzą swoich blogów, bo do prowadzenia takiego bloga też trzeba mieć swego rodzaju chęć, potrzebę i trochę czasu. Potrzeba też umiejętności, bo różnie to bywa ze zdjęciami. Ale w tłumie można wyłapać mnóstwo ciekawych osób. Tylko że ja nie rozumiem, dlaczego w Polsce te blogi street-style'owe, które próbują naśladować Face Huntera, nie pokazują nic, co by mnie zwaliło z nóg, co by mnie chociaż zainteresowało. To jest jakiś wyznacznik tego, że ciężko jest na ulicy trafić na kogoś świetnie ubranego...?

Masz wrażenie, że znalazłaś już swój styl, czy cały czas go szukasz?

Na pewno nie powiem, że znalazłam swój styl, bo wiele razy w życiu się przekonałam, że brnięcie w jednym kierunku jest błędem. Po pierwsze dlatego, że różne style łączone ze sobą, dają wiele możliwości balansowania. Mamy tak ogromny wybór ubrań na rynku i w swojej własnej szafie, i w secondhandach, że możliwości kreowania własnego stylu są przeogromne, więc nie warto się ograniczać. A poza tym trudno jest powiedzieć, że znalazło się swój własny styl. Ciało ludzkie się zmienia szczególnie w przypadku kobiety, zmieniają się jej gabaryty. Przynajmniej tak jest w moim przypadku, że ubranie dopasowuję do swojej własnej figury. Mniej mnie interesuje, jakie są trendy czy mody, najbardziej mnie interesuje to, w jaki sposób jestem zbudowana. Wiem, że jeśli ubrałabym się w tunikę bez paska, przy moim wzrost i kobiecej sylwetce, wyglądałabym po prostu jak worek na kartofle. Nie doprowadziłoby do niczego prócz tego, żeby się ośmieszyć. Bo takie ślepe podążanie za trendami to jest ośmieszanie się. Jeśli można mówić o tym, że ktoś znalazł swój styl, to znaczy, że zobaczył, w czym mu jest dobrze. A to jest już zupełnie niezależne od mody.

Mój styl ewoluuje. Mam tak ogromną szafę, objętościowo, że mogę sobie wybierać to, co mi się żywnie podoba. Dopiero niedawno nauczyłam się wyrzucać ubrania. Może rok temu. Przedtem nie wyrzucałam ubrań. Wydawało mi się to marnotrawstwem, miałam je pochowane w piwnicy, w jakichś worach. I niedawno nauczyłam się mówić "do widzenia" swoim ubraniom, których już nie chcę i wiem, że nie będzie ich już używać. Po prostu pakuję je i wyrzucam do kosza na zużyte ubrania. Ale to trzeba dużo przejść, żeby zrozumieć, że pewnych rzeczy już nie założymy. Z drugiej strony wiadomo, że dużo rzeczy może się jeszcze przydać.

Twój styl ewoluuje. A czym się najczęściej inspirujesz?

Inspiruję się tym, co widzę. Mam bardzo obrazkową wyobraźnię i przyswajam mnóstwo obrazków. Lubię oglądać pokazy mody, ale nie po to, żeby tak gąbkowato oglądać i wkładać do swojej głowy. Lubię odkrywać konstrukcję tych strojów. Gdzieś tam od dziecka mam swoje krawieckie zapędy. Moja mama jest krawcową. Mam swoje pomysły, co by tu można przerobić. Dlatego bardzo lubię pokazy mody, bo dla mnie nie są tylko defiladą towarów. Tak się może wydawać, że defilują towary po wybiegu i pokazują, co można kupić nowego. Ale nie tylko! To jest przecież demonstracja artystycznych umiejętności danego projektanta.

Są projektanci, którzy bardzo mocno skupiają się na formie stroju. Myślą, jak można przetransponować jakieś stare pomysły, np. Yvesa Saint Laurenta, który wynalazł damski smoking. W tej chwili na każdym wybiegu można zobaczyć nowe nawiązania do tego samego kroju i sposoby uformowania go zupełnie inaczej, żeby odzwierciedlał potrzeby czasu i zmiany w modzie, które przez ostatnie kilkadziesiąt lat nastąpiły, czego nie da się ukryć. I pokazy mody w ten sposób mnie inspirują, że widzę, jak rzeczy, które już zostały w pewien sposób powiedziane, można powiedzieć na nowo. Można coś dopiąć, dołożyć kokardę. Tak, jak teraz zrobił Marc Jacobs: do zwykłej marynarki z szalenie modnymi poszerzonymi ramionami można doszyć mnóstwo falbanek! Nikt wcześniej na to nie wpadł. A on po prostu do męskiej marynarki w tenis doszył falbanki i zrobił z niej coś zupełnie nowego.

Chciałabym, żeby mój repertuar ubrań - przynajmniej chciałabym do tego dążyć - składał się z rzeczy albo upolowanych gdzieś w secondhandzie, albo przerabianych. Tu wiadomo, że trzeba mieć trochę czasu, szczególnie jak się to robi samemu. Ale chciałabym, żeby jak najwięcej rzeczy było inspirowanych "dużą modą" albo historią mody, ale nie kupione w H&M. Dlatego, że H&M nie może inspirować. Bo to jest sklep, do którego wchodzimy i tam już wszystko jest.

W tym wielkim sklepie na Marszałkowskiej mamy mnóstwo dowolnych stylów i wszystko jest już właściwie przygotowane. Są jeszcze zdjęcia wizerunkowe, które na niektórych blogach są dokładnie odwzorowywane. I to jest po prostu bolesne. Dlatego że H&M nie jest w tym sensie inspirujący, w jakim nie jest inspirująca zupa instant. Zupę instant można kupić w każdym sklepie i w każdym smaku, przyjść do domu, zalać wodą i już jest gotowa. Nie ma w tym naszego żadnego udziału: czy to intelektualnego, bo przy obieraniu ziemniaków można się jakoś intelektualnie wysilić. Powstaje to bez żadnego udziału naszej wyobraźni. Idziemy do sklepu, kupujemy rzeczy, które są przygotowane, które przetworzyły już pewne trendy na nasze potrzeby. I nie musimy się już o nic martwić, tylko je zakładamy.

Wydaje mi się, że skoro istnieje tak wiele osób, które potrafią nie kupić zupy instant i ugotować ją sami, to też jest mnóstwo osób, o dziwo!, które jeszcze korzystają z usług krawca, chociaż tradycyjne krawiectwo i modystki to umierający zawód. A jednak ludzie mają potrzebę, żeby sobie coś uszyć, przerobić, zwłaszcza, gdy wybierają się na jakieś przyjęcie, wesele.

Teraz jest też szał na secondhandy w Polsce. Ludzie kupują naprawdę mnóstwo rzeczy i większość muszą w jakiś sposób przerobić: tu przyłapią, tam zwężą. I to jest świetne, bo dlaczego wszyscy muszą kupować w H&M i w Zarze? To jest błędne podejście. Zresztą każda kobieta wie, jakie to jest przykre, naprawdę przykre, kiedy wyjdzie i się okaże, że ktoś ma taką samą sukienkę. To jest naprawdę smutne. Ale większość szafiarek ma rzeczy z sieciówek. Zresztą ja sama mam ten "słynny" naszyjnik z H&M. Widziałam podobny na Hilary Alexander i bardzo mi się spodobał. Był to naszyjnik połączony z okularami. Wydawało mi się, że się tego nie da połączyć, że jeśli ktoś nosi okulary, powinien unikać dużej biżuterii, a Hilary Alexander właśnie w ten sposób to nosiła i wydało mi się to szalenie inspirujące.

Czyli raczej uciekasz od szafiarskich przebojów?

Wchodzę do sieciówek. Bo są. Pamiętam czasy, kiedy ich nie było. Pamiętam czasy, kiedy nie było H&M w Polsce, nie było Zary. I żeby te ubrania zobaczyć... dotknąć... Ja pierwszy raz H&M widziałam w Londynie 15 lat temu albo więcej. Marzyłam o tym, żeby to przyszło do Polski. I się bardzo ucieszyłam, kiedy H&M pojawił się na Marszałkowskiej. Mam wrażenie, że to bardzo zmieniło wizerunek. Szczególnie jeśli chodzi o nastolatki i osoby do 30. roku życia. Zmieniło ich styl ubierania. Bo te ubrania idą rzeczywiście z duchem czasu, są modne i są proste. Są proste do kupienia, zestawienia itd.

Z drugiej strony ja zawsze ulegam tej pokusie: wejdę do H&M, to już muszę coś kupić, przecież nie wyjdę stamtąd bez niczego. Nie wiem, ile jest ubrań na Marszałkowskiej, ale na pewno kilka tysięcy wisi na tych wieszakach. Trudno sobie czegoś nie wybrać. Nawet jakiś pierścionek czy inny drobiazg.

Z drugiej strony najgorsze jest to, że wiemy, że jesteśmy od razu czyjąś kopią. Jeśli wisi piętnaście płaszczy na wieszaku, to wiem, że będzie w nich chodziło mnóstwo osób. I powiem szczerze, że wolę ubrania, które są w pewien sposób unikalne. Owszem, kupię sobie płaszcz z H&M, bo jest tani i wygodny, ale wolę mieć w szafie jeszcze drugi, na przykład szyty na miarę, z rzadkiego materiału i czuję się w nim bardzo wyjątkowo. Albo coś z secondhandu. Dzięki temu bardziej się utożsamiam z takim strojem, bo sama go znalazłam, towarzyszyło temu szczęście. To dość specyficzny rodzaj szczęścia: secondhandy są rodzajem zastępczego narkotyku w tej chwili. Ludzie tam wchodzą i naprawdę na ich twarzach widzi się szczęście, że coś znaleźli. To jest szczęście czysto konsumpcyjne, zaspokojenie instynktu konsumenta. Konsument wchodzi do sklepu kupić sobie coca colę, bierze i zadowolony idzie do kasy.

Sieciówki jako rodzaj fast foodu? Fast fashion?

Tak, to jest fast food odzieżowy. I tak samo, jak chcemy coś zjeść, czasami chcemy coś po prostu kupić. Dużo mówi się w tej chwili o zjawiskach psychologicznych, dewiacjach typu uzależnienia od zakupów. Wydaje mi się, że te Mekki konsumpcji spełniają tę rolę, bo się tam idzie i zaspokaja tę potrzebę... Bo to jest potrzeba ukształtowana od najmłodszych lat. Zresztą te sklepy są tak urządzone: jak na przykład Zara. Jest Zara Kids, Zara TRF, Zara Woman, Bershka... Wszystkie Inditexy tak wyglądają. Inditex to jest w ogóle grupa, która kształtuje określoną świadomość konsumencką. I to kształtuje ją od najmłodszych lat, oferując towary dla wszystkich grup docelowych.

Wprawdzie większość tych rzeczy jest do wyrzucenia po jednym sezonie, one się po prostu rozpadają. Są szyte z fatalnych materiałów. Rozpadają się na kawałki albo są wyrzucane, bo ileż można trzymać tego w szafie. To jest takie bardzo nieprzyjemne doświadczenie. Ta melancholia, która może nas ogarnąć, kiedy wychodzimy z tego typu sieciówek. Że tutaj się nic nie rozwija.

Być może dla mnie tak to wygląda, bo mam doświadczenie szycia i obserwowania, jak strój powstaje, ile trzeba włożyć pracy... Świadomość tego, że w Polsce też istniały firmy, które szyły, a których teraz jest coraz mniej. Ten rynek się zmienił przez lata.

Potrzebna jest też świadomość rynku, żeby móc na rynek odzieżowy spojrzeć krytycznie. A myślę, że trzeba spojrzeć na niego krytycznie. I jak ktoś już zakłada takiego szafiarskiego bloga, to fajnie by było, gdyby jeden na dziesięć postów był taki, że coś tam się samemu wytworzyło albo znalazło...

Jeśli jeszcze wejdzie Primark do Polski, to już będzie kompletna rewolucja. To jest dopiero fast food odzieżowy, to jest miejsce, w którym kupuje się ubrania za grosze tylko po to, żeby je za chwilę wyrzucić. Bo jeśli wydaje się na ubranie jednego funta, to nie ma znaczenia, co się z nim później stanie. Jeśli kosztuje ono tyle, co czekoladowy baton, to mogę się go pozbyć w pięć minut. I to jest symptomatyczne dla sieciówek, że nikt nie pyta, skąd te ubrania się biorą, jak powstały, o tło tych ogromnych korporacji. Ludzie nie wchodzą w szczegóły. Odbierają tylko produkt końcowy. Dla mnie taka świadomość społeczna jest ważna. Jeśli ktoś czytał "No logo" czy inne książki, które akurat opisują te - być może w przesadzony troszkę sposób - praktyki handlowe, które na świecie mają miejsce, to rzeczywiście włos się jeży. Czasami wolimy zrobić coś samemu niż uczestniczyć w czymś, co jest karygodne z ideologicznego punktu widzenia. To jest dla mnie ważne, a pewne korporacje budzą u mnie złe skojarzenia.

Rozmawiałyśmy o reinterpretacji w modzie i o "Seksie w wielkim mieście". Teraz pojawił się taki mocny trend: podwyższone ramiona i nie tylko. Wracają lata '80 i w drugiej części filmu, z tego, co widać na dotychczas ujawnionych zdjęciach, wracają podwójnie: nie dość, że w interpretacji Sally Field, to jeszcze na dodatek w retrospekcji. Podoba Ci się taki pomysł na lata '80?

Widziałam te zdjęcia i co Patricia Field robi tym razem... I to już jest tak dziwne... Wszystkie zdjęcia ubrań, które ma na sobie Carrie i inne bohaterki, pojawią się zresztą w internecie, zanim pojawi się w kinach film. I od strony wizerunkowej widz będzie znał je na pamięć.

Powiem szczerze, że trochę mnie to przeraziło, kiedy zobaczyłam Carrie Bradshaw w stroju wczesnej Madonny. Jeszcze na dodatek z taką śmieszną trwałą na głowie. To na pewno wyjdzie świetnie. Jestem przekonana, że wyjdzie świetnie, chociaż sam film bardzo mi się nie podobał. Dlatego, że jest to film, w którym tylko przewijają się metki. Zresztą on się zaczyna od piosenki "Lova and Labels". I jest to tak jakby przedłużona do dwóch godzin reklama. Jest bardzo niefajny pod tym względnym. To orgia reklamowa, sama fabuła jest miałka. Nie podobał mi się ten film i nie liczę na to, że będzie podobała mi się ta druga część. Chociaż stylistycznie jest bardzo ciekawy i ważny.

Ja pamiętam lata '80, większość młodych dziewczyn tego nie pamięta, bo ich nie było na świecie. Ja pamiętam i odczułam je na własnej skórze. Jako dziewczynka mogłam się przebierać stroje z szafy mamy - wielkie ramiona i tak dalej. Powiem szczerze, że nie podobało mi się to strasznie w tamtym czasie, a przymusowo musiałam ubierać się w marmurkową spódnicę. I to jeszcze zdobytą! Zdobytą od jakiegoś Turka na bazarze... Wtedy rynek zupełnie inaczej wyglądał.

Ja nie lubię lat '80, chociaż zdaję sobie sprawę, że ten trend jest bardzo silny i jeszcze przez chwilę będzie wracał. Niektórzy świetnie w tym wyglądają. Wydaje mi się, że trzeba mieć specyficzną figurę: trzeba mieć wysoki wzrost, szczupłą sylwetkę. Dziewczyny, które są wysokie, kiedy powiększy się im ramiona, wyglądają dobrze, bo mają smukłą pozostałą część ciała. Ale dla większości figur ludzkich, kobiecych, to jest bardzo niesprzyjający trend. Dlatego, że poszerzone ramiona nie wyglądają dobrze na niskiej osobie. Nawet jeśli założy bardzo wysokie obcasy, to fatalnie wygląda.

Ja nie lubię dżinsu, kamizelki... to bardziej lata '90, takie dżinsowe kamizelki czy ramoneski, które w tej chwili są bardzo modne. Ja tego nie noszę, bo wiem, że źle w tym wyglądam. To trzeba wziąć przede wszystkim pod uwagę! Ja w dżinsie źle wyglądam i koniec! Spodnie jeszcze noszę, ale nic poza tym.

Jestem ciekawa... W tej chwili w Nowym Jorku, na Fashion Week już skończyła się hegemonia lat '80 i już będzie ładnie. Będzie klasycznie. Bez krzywd dla sylwetki.

Powiedziałaś, że dżins raczej nie i kilka innych rzeczy nie. Czy masz coś, czego na pewno nie założysz? Albo wydaje Ci się, że nie założysz?

Nigdy nie mów nigdy, żeby zacytować takie powiedzonko. Moda to jest, jak powiedziała Coco Chanel, coś takiego, co jest piękne, a potem robi się brzydkie. Ale ktoś dopowiedział - chyba Yves Saint Laurent - że to brzydkie na powrót może stać się piękne. Dlatego, że moda bardzo się zmienia, mówi bardzo wieloma językami. Nie ma jednego wiodącego trendu, jest ich kilka, więc wszystko się może wydarzyć.

Ja na pewno nie założę nigdy - i jestem o tym przekonana! - butów z czubem takim charakterystycznym. Czarnych kozaczków z czubem, bo wyglądam w tym fatalnie. Wydaje mi się, że nawet buty współgrają z tym, jak wyglądamy na górze. To nie jest tak, że tylko nogi musimy mieć jakieś określone, ale musi to współgrać z wizerunkiem.

Na pewno nie założę mikro mini, bo już mam troszeczkę za dużo lat. Chociaż wiadomo, że to nie jest żadna przeszkoda w tej chwili. Ale się w tym źle czuję. Mikro mini mi nie odpowiada. Hot pants... Jakieś takie sytuacje zupełnie wyzywające. Tak, jak nie noszę porwanych rajstop. Większość ludzi nie nosi porwanych rajstop, bo w tym wyglądają dobrze nastolatki. To jest bardzo fajny wiek, bo wtedy jest czas, żeby się tak modowo wyszumieć. Nastolatki mają zresztą fajną świadomość mody i dzięki temu mogą testować te wszystkie trendy. A jak ktoś jest już bardziej świadomy samego siebie, to już bardzo ostrożnie będzie podchodził do krzyków mody.






[zw.com.pl]

0 komentarze:

Prześlij komentarz